wtorek, 31 maja 2011

Poniedziałek, który się zdarzył we wtorek

Przyjmijmy takie śmiałe założenie, że dziś jest poniedziałek, który się zdarzył we wtorek. Wszak obiecałam w ostatnim poście, że w poniedziałek właśnie będę nadrabiać cały miniony tydzień i jak zwykle - pewne sprawy mnie zatrzymały (a może właśnie nie mogły zatrzymać?), wczorajszy dzień szybko minął, a ja poszłam spać z okropnym wyrzutem sumienia, że nie dotrzymałam słowa. Stąd też pomysł, żeby poniedziałek odbył się raz jeszcze! :)
Ale do rzeczy!
Postaram się w miarę krótko acz treściwie.

Roczek!!!
Urodziny mogłabym mieć co dzień! 
Mnóstwo gości, radości i prezentów! 
Ja nadzwyczaj strojna (przebierałam się więcej razy niż Dżołana Krupa w reklamie tapmylkerów) wdzięczyłam się do wszystkich obecnych, co by miłe wspomnienia pozostawić. To zachęcało (szczególnie) dziadków do strzelania z obiektywów niezliczonej ilości zdjęć, co z kolei skłaniało mnie do jeszcze większych wysiłków w pozowaniu. Błędne koło... I istne szaleństwo!
Niestety mama nie uczestniczyła w tych fotograficznych sesyjach bo cały czas się gdzieś kręciła dbając o oprawę przyjęcia. Dlatego też nie pochwalę się Wam ani moimi kreacjami, ani urodzinowymi łupami, ani też urodzinowym tortem z cukierni wielkiego mistrza (którego sama ledwie spróbowałam, ale zakładam, że był wyborny, bo dźwięki towarzyszące jego konsumpcji wyraźnie na to wskazywały :D).
Jakbym miała zwięźle podsumować ten dzień, to powiedziałabym, że to był najprzyjemniejszy dzień w moim życiu. I już się nie mogę doczekać kolejnych urodzin.

Targi zabawek
W niedzielę wybraliśmy się do Muzeum Etnograficznego na Targi zabawek etno, eko, edu - bardziej po to, by się spotkać z mamy dawną przyjaciółką Jozimamą (która wystawiała się na targach z racji tego, że szyje FANTASTYCZNE zabawki), a mniej w celach zakupowych (szczególnie, że po urodzinowym "wysypie" na najbliższe kilka tygodni mam rozrywkę zapewnioną). 
Mam nadzieję, że nie zaszkodziłam cioci zbytnio swą obecnością i nie odstraszyłam potencjalnych klientów - zamiast zachęcać do zakupu, strasznie marudziłam z niedospania.
Humor poprawił mi się dopiero jakiś czas później, gdy - korzystając z pięknej pogody - przespacerowaliśmy się po okolicznym parku. 
(Podejrzewam, że na poprawę nastroju wpływ miał również wafelek i gofry w bitą śmietaną i frużeliną:D)

Dla poklasku
Od jakiegoś czasu większość moich wyczynów (pierwsze samodzielne kroki, pokazywanie części ciała, siusianie do nocnika itp) spotyka się z aplauzem ze strony rodziców. Niestety mam duszę maksymalistki i "większość" mnie nie satysfakcjonuje, dlatego nauczyłam się klaskać i w odpowiednich momentach pokazuję, że należy złożyć rączki i tłuc bez opamiętania, wykrzykując gromko "brawo"!
Bardzo mnie to motywuje do działania.

Sezon truskawkowy
Sezon w pełni i tym razem mnie nie ominie (ani mamy - ku jej wielkiej uciesze). Kilka prób bezpieczeństwa mamy już za sobą. Żadnych niedobrych reakcji nie zaobserwowaliśmy, więc mogę pałaszować owoce bez ograniczeń. Bardzo się cieszę, bo bardzo mi smakują.

Całuśna
Tajniki całowania... że tak powiem... liznęłam już ho ho, dawno temu (tu). 
Teraz je zgłębiam. 
Ba! Ja nawet sama inicjuję takie sytuacje - układam odpowiednio usteczka i sygnalizuję przeciągłym "mmmmmmmmmm". Wtedy najczęściej ktoś się schyli i mnie cmoknie. A jak nie - to ja cmoknę tam, gdzie mam najbliżej: w nogę, kanapę bądź w poduchę. Też fajnie!
I wcale już nie uważam, że to ciężka robota. Wręcz przeciwnie - sama radość!

Tupot małych stóp
Po pierwszych nieporadnych kroczkach i treningowym kursowaniu od rodzica do rodzica, przyszedł czas na prawdziwe dreptanie. Bez przytrzymywanek (czyt. bez przesuwania mebli po całym mieszkaniu)! Bez rodziców. Po prostu sama, samiuteńka. 
Wczoraj zrobiłam tacie ogromną niespodziankę, kiedy po powrocie z pracy zobaczył mnie tuptającą. 
I nawet na zakręcie wyrobiłam :D

I to by było na tyle.
Niestety upał bardzo nie sprzyja formułowaniu myśli, dlatego lepiej będzie jak z kolejnym wpisem poczekam, aż się trochę ochłodzi...
Tymczasem!

sobota, 28 maja 2011

Króciutko

Dziś pochwalę się jedynie moim nowym ząbkiem. Trójki ruszyły i jedna już się przebiła.
Relacja z ostatniego tygodnia - w tym z moich urodzin - w najbliższy poniedziałek.
Ostatnio mam strasznie mało czasu na internet.
Wciąż gdzieś idę, gdzieś biegnę...

Tymczasem!

piątek, 20 maja 2011

Tuż tuż tuż

Dziś jest jeszcze bliżej do jutra niż wczoraj.
Mam lekką tremę przed jutrzejszym wydarzeniem.
Trzymajcie kciuki - za gości, żeby dojechali bezpiecznie, za pogodę i za mnie- co bym świeczki nie zeżarła (przynajmniej przed zdmuchnięciem:D).

Tyle na dziś bo jeszcze mnóstwo przygotowań przed nami.
A na koniec - ostatnia już część fotograficznego cyklu.


czwartek, 19 maja 2011

Tuż tuż

To już pojutrze!
Przygotowania trwają. 
Balony i girlandy powoli zawisają w salonie. 
Tort panowie cukiernicy pewnie już zaczynają rzeźbić.
Ja dalej trenuję swoje wystąpienie.
Dziś jeszcze muszę poćwiczyć zdmuchiwanie świeczki oraz wskazywanie właściwego przedmiotu (mama mówi, żeby nie sięgać po kieliszek i różaniec).

A teraz - przedostatni kolaż z wiadomego cyklu.
Miesiąc jedenasty. Tadam!



środa, 18 maja 2011

Rok temu...

Rok temu mama wylądowała w szpitalu. Spóźniałam się kilkanaście dni i mamy doktor postanowił mnie zachęcić do wyjścia. Ja jednak dość opornie reagowałam na jego namowy (wszak urodziłam się dopiero 4 dnia pobytu), ale dzięki temu mama miała więcej czasu, żeby się zakolegować z kilkoma ciotkami, z którymi kontakt mamy do dziś i mamy nadzieję, że jeszcze długo będziemy mieć.  

Rok temu miałam naprawdę mało miejsca na harce. Prężyłam się i wiłam w brzuchu i z jednej strony ciekawa byłam tego, co po drugiej stronie ale z drugiej męczyła mnie pewna obawa, jak tam jest i czy mi się spodoba. Dziś już wiem, że niepotrzebne były te rozterki, bo podoba mi się bardzo. Chociażby dzięki zabawkom, które z pewnością tam by się już nie zmieściły :)

A teraz... przed-przedostatnia dawka zdjęć.
Dziś prezentuję miesiąc dziesiąty.



wtorek, 17 maja 2011

Mleczna awersja

Od jakiegoś czasu mam raczej średni stosunek do mlecznych posiłków. Wszak zbliża się magiczny moment, kiedy z niemoflaka stanę się małym dzieckiem i chyba już nie wypada w takim wieku ciągnąc butli na śniadanie... Dlatego po kilku łykach, które zaspokajają pierwszy głód, stanowczo odmawiam przyjmowania mleka - macham łapkami, kopię w różne części ciała (dla zmylenia przeciwnika mama te wrażliwsze partie ma gdzie indziej umiejscowione niż tata, ale ja już dobrze wiem jak każde z nich skutecznie obezwładnić), wywalam język blokując "wlot" do paszczy itp.
Dziś moje dotychczasowe zabiegi poskutkowały i butli nie było. Zamiast tego dostałam normalne kanapeczki z herbatką! I to było to!

A teraz (kurczę! żeby się nie powtarzać z zapowiedziami kolejnych miesięcy, muszę się nagimnastykować jak dawniej Pinga Rusin w You Can Dance) kolejna część wycieczki w czasy mojego niemowlęctwa.  Dziś miesiąc dziewiąty.


poniedziałek, 16 maja 2011

Choreografia i tata na tacierzyńskim

Od kilku dni trenuję zawzięcie układ choreograficzny na sobotnią uroczystość. 
Na razie nie zdradzę, co to będzie bo ma być niespodzianka.

Od dziś tata jest na urlopie. 
Zrobię wszystko, żeby uprzyjemnić mu ten czas i żeby z radością wyczekiwał powrotu do pracy :)

Tyle na dziś!

Na koniec - miesiąc ósmy moich niemowlęcych wspominek.


niedziela, 15 maja 2011

Siedem

Nie, nie chodzi o sriller z Bratem Pittem, tylko o kolejny odcinek "W pieluszce przez świat". :)
Miłej niedzieli!


sobota, 14 maja 2011

Jestem pandą?

Następne ząbki szykują się do wyjścia - brakująca czwórka oraz trójki. 
Będzie pełna paszcza -16 zębów!
Jak u pandy... ???

Kontynuując wątek retrospektywny - dziś miesiąc szósty.



PS. Blogger jak obiecał, tak zrobił - przedwczorajsza notka wróciła cała i zdrowa 

piątek, 13 maja 2011

W promocji

Niestety na skutek niewyjaśnionych okoliczności, wczorajszą notkę szlag trafił. Blogger obiecuje, iż za jakiś czas ponownie się pojawi, jak informatyki rozwiążą jakiś tam problem. Obaczymy!
Tymczasem donoszę o mej wadze, dzięki której czuję się jak kurczak w promocji z Tesco albo jakiego innego hipermarketa - tj. 9,99 kg :)

A teraz kolejna porcja zdjęć - dziś miesiąc piąty. 


czwartek, 12 maja 2011

Kombinatorka

Dziś krótko bo jestem po ciężkiej nocce - śniły mi się koszmary i obudziłam się z płaczem około północy. Rodzice zabrali mnie do siebie do łóżka, żeby mi było lepiej, ale wcale lepiej nie było: tata chrapał, a mama się rozpychała. Masakra!
Niedospanie nie wpłynęło na szczęście na moją inteligiencję i wykombinowałam dziś dwa nowe patenty. Pierwszy to chwyt butelkowy. Dla mnie nowa umiejętność. Choć niektóre dzieci potrafią samodzielnie trzymać butlę w wieku zaledwie kilku miesięcy, to wcale mi nie jest jakoś szczególnie źle z tego powodu, że ja dopiero teraz ją opanowuję. Dotychczas potrzebowałam rączek do zupełnie innych i o wiele ciekawszych czynności - penetrowania paszcz rodzicieli, sprawdzania sprężystości włosia (tego w zasięgu), czy eksplorowania kopalni (czyt. dłubania w nosach). Mniemam, że przez to jestem bogatsza w doświadczenia niż wszyscy ci, którzy grzecznie składali rączki na butelkach wcześniej niż ja.

Na drugi patent wpadłam zupełnie przypadkiem... Niechcący, w obawie przed upadkiem, oparłam się o stojące krzesełko do karmienia, a ono się przesunęło. Co ja zrobiłam krok wprzód, to krzesełko podążało przede mną. I tak też - bez niczyjej pomocy - przedreptałam dobry kwadrans bez odpoczynku. 
Ale tu jeszcze nie widać mojego geniuszu. Widać go po tym jak wybrnęłam z sytuacji, w której drogę tarasowała przeszkoda (ściana, mebel etc.) - np. jeżeli przede mną i po mojej lewej napotykałam opór, przechodziłam do lewego boku krzesełka i dalej już mogłam spacerować swobodnie. Trzeba przyznać, że istny Einstein we mnie drzemie! :)

A teraz ciąg dalszy wspomnień pieluchowych -  dziś miesiąc czwarty do kolekcji.
Już był ze mnie całkiem konkretny bobas.

  

środa, 11 maja 2011

W klatce lwa

Jakiś czas temu (tu) pisałam o licznych zabezpieczeniach, jakie pojawiły się w naszym domu. Czas pokazał, że zastosowane rozwiązania okazały się jedynie tymczasowe a moja pomysłowość w ich pokonywaniu nieopisana. Ale... niestety... mama w odpowiedzi pokazała klasę i zamontowała takie cudo, że dopóki nie osiągnę wzrostu przynajmniej metr dwadzieścia, to nie ma siły, żebym dała radę. W części kuchennej bowiem pojawiły się barierki na dobre ograniczające mój dostęp do szaf i szuflad, w których mama trzyma skarby (cukier puder, czy gumki recepturki, które - wiadomo! - bombowo się rozsypuje). 
Nie ma jednak tego złego - powstała w ten sposób klatka inspiruje do różnego rodzaju zabaw. 
Po pierwsze - w Boba Budowniczego. Przytrzymując się szczebelków udało mi się już odkręcić paluszkami dwie potężne śruby mocujące nasz marmurowy (!) kuchenny blat (dwie śruby z dwóch dostępnych!; i pewnie niedługo będzie miała jakaś tragedia, a najpewniej - krwawa).
Po drugie - w lwa/lwicę, pumę, panterę, czy innego kota, który próbuje się wydostać na zewnątrz, skacze łapskami na barierkę i ryczy wniebogłosy. W rolę kota wcielamy się na zmianę. Ja to jeszcze muszę poćwiczyć, bo moje warknięcia chyba bardziej bawią niż straszą. Ale w końcu nikt nie jest doskonały.

A tu kilka fotek z moich klatkowych wybryków. 
Tym razem ja się wdzięczę do potwora zza krat.



    

Miła odmiana?

Dotychczas w moich działaniach dostrzec można było konsekwentnie wdrażane hasło: Rozpierniczyć Wszystko W Drobny Pył, przez co od czasu do czasu i wyjątkowo pieszczotliwie nazywana byłam Kobietką Demolką. Jednak od czasu, gdy uderzyłam się w łepetynę (czego jednak nie pamiętam i zrzucam na amnezję pourazową, ale na pewno takie uderzenie musiało mieć miejsce, bo inaczej bym takich głupot nie robiła!), coś mi się pod dekielkiem poprzestawiało i zaczęłam przejawiać pewną sympatię względem ładu. 
Idyjotka - powiecie! 
Ale co tam. 
Porządek zaczął mi się podobać bo jest taki... uporządkowany. Łatwiej wszystko znaleźć i nie trzeba zastanawiać się, gdzie rozpocząć poszukiwania piłeczki na przykład - pod kanapą, czy w okolicach kosza, w którym kiszą się tatowe skarpetki (aromat których dalece odbiega od słodyczy)? 
W dbaniu o porządek bardzo pomaga mi specjalny kosz, do którego ładujemy z mamą wszystkie zabawki po skończonej zabawie. Początkowo mama robiła za kozła, który każdorazowo i ochotniczo oddelegowywał się do zadania, ale niedawno pomyślałam, że to mogłaby być fajna zabawa. I o dziwo jest! 
Kolejna sprawność zdobyta!

Kontynuując retro sesję zapoczątkowaną przedwczoraj, dziś przypominam sobie i Wam miesiąc trzeci. Miesiąc jakże ważny dla mnie i rodziców. Dla mnie - bo zostałam ochrzczona (przez bardzo sympatycznego księdza, który zasłynął powiedzeniem, że brzydkie dzieci chrzci za darmo, na co tata zareagował ofertą kilku brazilionów złotych polskich), a dla rodziców - bo powiedzieli sobie "tak".

  
       

wtorek, 10 maja 2011

Drugi

U nas upał. 
Na wczorajszym spacerze mama odpuściła mi okrycie wierzchnie i brykałam w samej koszulce i leciutkim sweterku. 
Czuję, że nadchodzi lato.

A skoro o lecie mowa to zróbmy teraz duży krok wstecz i cofnijmy się do przełomu czerwca i lipca ubiegłego roku. 
Wtedy też było baaardzo gorąco. 

poniedziałek, 9 maja 2011

Głodna...

Najchętniej zaapelowałabym do Was o kliknięcia na stronie pajacyka - może i mi coś by się dostało w ramach akcji... Bo w domu to nie dbają...  
Chlip. 
Ostatnio sama musiałam wyruszyć na łowy, żeby zaspokoić głód. I znalazłam: starą, wyschniętą na wiór muchę... Ale cóż - jak mawia porzekadło: lepszy rydz niż nic.

A z innej beczki - dokładnie za 12 dni kończę roczek. 
Postanowiłam, że na tę okazję zrobię taką małą fotograficzną podróż w czasie przez 12 minionych miesięcy. 

Dziś miesiąc pierwszy.

  

czwartek, 5 maja 2011

Szczyty zdobywam!

I znowu poślizg! 
Obiecana relacja świąteczna wciąż wisi nade mną jak ciężka chmura, ale wierzcie lub nie - brakuje mi czasu. Dni mijają tak szybko, że momentami się zastanawiam, czy to nie przypadkiem efekt mojego niedawnego zaklinania czasu i nakłaniania go, by szybciej płynął (właśnie! płynął a nie pędził!). Ale nieważne. Co ma wisieć, nie utonie - relacja będzie, jednak w swoim czasie.

A dziś o szczytach. Rozumianych dosłownie i (ten, no... kopytko... trudne słowo... mam!) metamfetamicznie (holender źle!)... metaforycznie (o!) - czyli jako zdobywanie nowych umiejętności.  

Zacznijmy więc od tych dosłownych.

Wspinam się - a jakże! Pierwsze próby, bardzo udane, zaliczyłam na fotelu, który znajduje się w moim pokoju. Strasznie się przy tym nastękałam (podnieść 10-kilowe pupsko to nie lada wyzwanie). Na szczęście się udało. Dzięki temu uzyskałam dostęp do niedostępnych dotychczas koszyczków z kosmetykami różnej maści, które mama umiejscowiła dość wysoko, co bym nie robiła bałaganu (czyt. nie wyciskała kremów z tubek, nie wyciągała mokrych chusteczek z opakowania, nie rozrzucała patyczków do uszu na wszystkie strony a także żebym nie zjadała samoprzylepnych etykiet - co po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, iż jest mocno w moim interesie, bo bez etykiety niezbyt wiadomo co jest co, więc pojawia się ryzyko, że krem do pupska trafi na moją twarz... Fuj!).
Próbowałam też wspiąć się na salonową kanapę... ale tymczasowo jeszcze znajduje się ciut powyżej moich możliwości. Jakkolwiek będę próbować.

A skoro o kanapie mowa, to pierwsza z tych drugich umiejętności właśnie kanapy dotyczy. A konkretnie działania odwrotnego do wspinania, czyli schodzenia. 
Ponieważ mój instynkt samozachowawczy jeszcze nie w pełni się rozwinął (a może wręcz przeciwnie - mam zwiększone zapotrzebowanie na duże dawki adrenaliny???) i nie do końca jestem w stanie szacować wysokość, na jakiej się znajduję, zdarza mi się nader często schodzić np. z kanapy jak gdyby była ona na tym samym poziomie co podłoga. Niespodziewanie zawisam głową w dół, mama lub tata przytrzymuje mnie za majty i łagodnie pomaga zejść na podłogę.
Gdyby nie rodzice, pewnie nabiłabym już sobie tysiące siniaków, pogruchotała mój zgrabny nosek i powyłamywała zęby. Póki co mam ich zawsze przy sobie, ale co będzie jak któreś nie zdąży przyjść z pomocą?
Aby zapobiec straszliwościom w przyszłości, tata pokazał mi jak należy schodzić: to nie głowa, ale wyobraźcie sobie, że pupa ma iść pierwsza (trochę to zastanawiające, ale nie dyskutuję - szczególnie, że w tej sytuacji się sprawdza). Jak już nóżki dyndają nad podłogą, powoli opuszczam ciałko i ... tadam! Stoję! 
Już kilkakrotnie udało mi się zupełnie samej zejść w ten sposób.

Szybko na koniec jeszcze dodam, że i z konia udało mi się samej zejść. To wykombinowałam bez żadnego instruktażu; po prostu - podniosłam swe siodło, przełożyłam jedną nóżkę przez ogiera (ogra?) i już!

Tyle na dziś.
Do następnego!