czwartek, 5 maja 2011

Szczyty zdobywam!

I znowu poślizg! 
Obiecana relacja świąteczna wciąż wisi nade mną jak ciężka chmura, ale wierzcie lub nie - brakuje mi czasu. Dni mijają tak szybko, że momentami się zastanawiam, czy to nie przypadkiem efekt mojego niedawnego zaklinania czasu i nakłaniania go, by szybciej płynął (właśnie! płynął a nie pędził!). Ale nieważne. Co ma wisieć, nie utonie - relacja będzie, jednak w swoim czasie.

A dziś o szczytach. Rozumianych dosłownie i (ten, no... kopytko... trudne słowo... mam!) metamfetamicznie (holender źle!)... metaforycznie (o!) - czyli jako zdobywanie nowych umiejętności.  

Zacznijmy więc od tych dosłownych.

Wspinam się - a jakże! Pierwsze próby, bardzo udane, zaliczyłam na fotelu, który znajduje się w moim pokoju. Strasznie się przy tym nastękałam (podnieść 10-kilowe pupsko to nie lada wyzwanie). Na szczęście się udało. Dzięki temu uzyskałam dostęp do niedostępnych dotychczas koszyczków z kosmetykami różnej maści, które mama umiejscowiła dość wysoko, co bym nie robiła bałaganu (czyt. nie wyciskała kremów z tubek, nie wyciągała mokrych chusteczek z opakowania, nie rozrzucała patyczków do uszu na wszystkie strony a także żebym nie zjadała samoprzylepnych etykiet - co po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, iż jest mocno w moim interesie, bo bez etykiety niezbyt wiadomo co jest co, więc pojawia się ryzyko, że krem do pupska trafi na moją twarz... Fuj!).
Próbowałam też wspiąć się na salonową kanapę... ale tymczasowo jeszcze znajduje się ciut powyżej moich możliwości. Jakkolwiek będę próbować.

A skoro o kanapie mowa, to pierwsza z tych drugich umiejętności właśnie kanapy dotyczy. A konkretnie działania odwrotnego do wspinania, czyli schodzenia. 
Ponieważ mój instynkt samozachowawczy jeszcze nie w pełni się rozwinął (a może wręcz przeciwnie - mam zwiększone zapotrzebowanie na duże dawki adrenaliny???) i nie do końca jestem w stanie szacować wysokość, na jakiej się znajduję, zdarza mi się nader często schodzić np. z kanapy jak gdyby była ona na tym samym poziomie co podłoga. Niespodziewanie zawisam głową w dół, mama lub tata przytrzymuje mnie za majty i łagodnie pomaga zejść na podłogę.
Gdyby nie rodzice, pewnie nabiłabym już sobie tysiące siniaków, pogruchotała mój zgrabny nosek i powyłamywała zęby. Póki co mam ich zawsze przy sobie, ale co będzie jak któreś nie zdąży przyjść z pomocą?
Aby zapobiec straszliwościom w przyszłości, tata pokazał mi jak należy schodzić: to nie głowa, ale wyobraźcie sobie, że pupa ma iść pierwsza (trochę to zastanawiające, ale nie dyskutuję - szczególnie, że w tej sytuacji się sprawdza). Jak już nóżki dyndają nad podłogą, powoli opuszczam ciałko i ... tadam! Stoję! 
Już kilkakrotnie udało mi się zupełnie samej zejść w ten sposób.

Szybko na koniec jeszcze dodam, że i z konia udało mi się samej zejść. To wykombinowałam bez żadnego instruktażu; po prostu - podniosłam swe siodło, przełożyłam jedną nóżkę przez ogiera (ogra?) i już!

Tyle na dziś.
Do następnego!

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.