wtorek, 27 września 2011

Magnetyzm...

Przez jakiś czas do wielopaków Danonków dodawano magnetyczne literki ze zwierzątkami. Ponieważ byłam wówczas bardzo malutka i takie zabawki zdecydowanie nie były dla mnie przeznaczone, mama odkładała je na tak zwane "później". Kilka dni temu, przypomniawszy sobie o wielobłądach, fokach, tygrysach i guźcach drzemiących w szafie koło mąki i makaronu, mama wyciągnęła całkiem przyzwoity stosik magnesików i przyczepiła je do lodówki. 
Och! jaką miałam radochę! 
Oczywiście zajęło mi chwilę zanim wpadłam na to, jakże to one są przyczepione do lodówki i jak je - urwał nać! - odczepić. Ale jak tylko się połapałam o co kaman, odczepianiu i przyczepianiu nie było końca... Aż do chwili, w której postanowiłam - jak wszystkiego w ostatnim czasie - posmakować zwierza. Niestety, jak tylko mama spostrzegła, że skonsumowałam pół foki i ogoliłam na glacę lwa, zabrała mi moje małe zoo i schowała głęboko. Co gorsza, straszy mnie odtąd, że teraz będę przyciągać metalowe przedmioty. Albo że będzie mną przytrzymywać listę zakupową na lodówkowych drzwiach... 
Miejmy nadzieję, że tak się nie stanie.     

piątek, 23 września 2011

Zakręcona

Dosłownie i w przenośni. 
Tyle się ostatnio dzieje, że już na samą myśl dostaję oczopląsu, kociokwiku i zawrotów głowy. 
A na dodatek bardzo spodobało mi się kręcenie wokół własnej osi i tak się kręcę. 
I kręcę. 
I kręcę. 
Z oszałamiającą prędkością trzech obrotów na minutę, od której aż gałki oczne uciekają mi w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu. 
Rodzice się ze mnie strasznie śmieją bo podobno wyglądam komicznie. 
A ja im posyłam szczery uśmiech ukazujący moje bujne uzębienie i wiruję dalej.

A poza tym?
Oj wiele. 

Po pierwsze. Franek rośnie i się robi coraz fajniejszy. Często się uśmiecha i jakby mniej marudzi. Przez to ja coraz bardziej go kocham. A okazuję to w sposób mocno chwytający za serce, czyli całuję go delikatnie w główkę, ewentualnie w rączkę (mama się wzrusza momentalnie!). Jednak żeby nie było, że ze mnie taki anioł - jak nikt nie patrzy lubię mu paluchem spenetrować oko na przykład, albo jaki inny otwór.

Po drugie. Domek już się powoli wykańcza, największe roboty już są za nami więc niebawem czeka nas akcja przeprowadzka. Co prawda nie wyobrażam sobie mieszkania na wsi (takiej prawdziwej-prawdziwej z trzodą i kurami u sąsiadów. Tych dalszych. Bo ci bliżsi to mają raczej stadko dzieciorów, z którymi może będę się bawić). Ale chyba i do tego można się przyzwyczaić.

Po trzecie. Podobno ostatnio stałam się przebrzydle pocieszna. Tak wiecie - aż przesadnie ociekająca lukrem, taplająca się wręcz w tej własnej słodyczy. Mizdrzę się niesłychanie. Domagam się buziaków i uścisków. Układam główkę na kolanach robiąc minę niewiniątka.

Po czwarte. Próbuję swych sił w podskokach - tzn. żeby mi się w końcu obydwie kończyny równocześnie od podłogi oderwały. I już prawie prawie opanowałam technikę. Uginam mocno kolana w półprzysiadzie, dupsko wypinam i LEEEEEĆ ADAAAAAAAAAM!  
I bęc!

Po piąte. Ku przerażeniu taty pokochałam przebieranki. Podprowadzam mamie jakiś elegancki element garderoby i sru go na siebie. Ostatnio biegałam: w biustonoszu (coś mi jednak te miski zbytnio obwisały !?!), w majtkach (założonych przez głowę), w kapeluszu (założonym w sposób kompletnie zakrywający pole widzenia, co dostarcza mi dodatkowej frajdy - bo podczas spacerowania po omacku im mocniej strzelam się w łeb, tym bardziej się śmieję). A wczoraj obwiesiłam się jakimiś świecidełkami, sznurami, kolarami i wyglądałam jak choinka.

Po szóste. Obok tych szmateksowych zainteresowań zgłębiam wiedzę - rzekłabym - techniczną. Kable, kabelki, wtyczki i gniazdka to mój raj. Od kilku dni biegam z klawiaturą komputerową pod pachą i próbuję rozgryźć te liczne małe kwadraciki. Póki co się trzymają, ale ze mną to - wiadomo - tylko kwestia czasu :)

Po siódme. Pamiętam, pamiętam o obiecanej fotorelacji z wyjazdu. "Wkrótce" na osi czasu się znajduje trochę dalej niż "niedługo" i "niebawem", a bliżej "za jakiś czas", więc o chwilę cierpliwości jeszcze proszę.

I to wsio na dziś.
Do następnego! 
Wkrótce:)  

poniedziałek, 12 września 2011

Home, sweet home, czyli nie ma jak w domu.

No! Już wróciliśmy z naszej wyprawy. Ja rozpieszczona do granic możliwości, mama ciut lżejsza (gwoli ścisłości "ciuty" wyraża się w gramach!), a tata... Hmmm... Cóż można powiedzieć o prawie czterdziestoletnim mężczyźnie, który gra w "Start the Party" z Krzysiem Ibiszem!?! :D Żeby jednak nie robić tacie zbytniej siary dodam, że zagrał jedynie dwa razy. 

Dziś tylko tyle, bo po mega pakowaniu następuje mega rozpakowywanie. 
Szczegółową fotorelację z pobytu zamieszczę wkrótce.