poniedziałek, 8 listopada 2010

Behemot z bohomazem

Słowem wyjaśnienia - Behemot to ja, Marysia. Przezwisko owe nadane zostało przez moich rodziców, a wzięło się od charcząco-syczących dźwięków, jakie zaczęłam wydawać w niedługi czas po moim przyjściu na świat. 
Rodzice żartowali, że jak podrosnę to pan Nergal będzie się mógł schować, bo ja z takim talentem będę trząść rynkiem muzyki metalurgicznej. Nie! Jak to było? O! Metalowej!!!

A z bohomazem to było tak... 
W ubiegłą sobotę tuż po kąpieli poddawana byłam - jak to zwykle bywa - licznym zabiegom kosmetyczno-upiększającym. Wiadomo - natłuszczanie półdupków, czesanie włosia, wyciąganie żółtego z ucha. Po tym wszystkim idzie buzia (spieszę nadmienić, iż mama myje ręce po pośladach i po żółtym zanim dotknie buzi!). Jakoś to wszystko strasznie długo trwało. W brzuchu kichy mi już takiego marsza grały, że ho ho. 
Cóż począć? - myślę. 
Już wiem! Pokrzyczę sobie!  
Zadziałało. 
Mama pobiegła do kuchni przygotować dla mnie mleczko, zostawiając tacie zadanie wysmarowania białym kremiskiem mojego pyszczka. Tata zadanie wykonał z iście artystycznym zacięciem. A jakże! Myślę, że chciał zreprodukować Picassowskie panny z Awinionu - tylko w wersji jednokolorowej:)

I tak oto zostałam nie dość, że Behemotem, to jeszcze z bohomazem. 
A bohomaz na czole, więc odpał kompletny! 

2 komentarze:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.